s/y Vendaval - sierpień 2003

 

Czas płynie jakby nigdy nic, zacierając powoli w naszej pamięci (tzn. ich pamięci) szczegóły wyprawy, także zostałem grzecznie poproszony (tzn. zagrożono mi utratą zdrowia lub życia), o napisanie krótkiej relacji która z wiadomych przyczyn wcale krótka nie będzie.

No dobra będę szczery, nikt mnie o to nie poprosił, ale mógłby, dlatego uprzedzając fakty postanowiłem zamieścić tutaj pierwszą i mam nadzieje nie ostatnią relacje z rejsu.

 

Prolog

Opowieść o tym rejsie należy zacząć już w grudniu 2003 roku…

 

Gdzieś w zimny grudniowy dzień A.D. 2003, siedząc z Arabem na obiedzie powiedziałem: „popłyńmy do Kopenhagi”, a Arab nieświadom (za to go lubię), niebezpieczeństwa powiedział: „dobra, płyńmy bo nigdy tam nie byłem”.

No i się zaczęło. Wybór terminów, Czarter dla Michała i Mnie. Zbieranie załogi, stworzenie strony www.ocean.k.pl/rejs/ werbującej kolejnych załogantów dla Michała i dla mnie.

W nowy rok dołączył do nas Maciek (I oficer) i Bolek (kandydat na II), trochę później Kasia i Dorota, co zapewniło nam komplet miejsc na s/y Skaut. Michał początkowo miał tylko swojego niezawodnego „Pierwszego Kubę” i potencjalnie Amana.

Gdzieś w maju do ekipy Sudetów, dołączyły Kasia i Agnieszka z Poznania, a w czerwcu Marta z Warszawy.

Niestety w tak zwanym międzyczasie nasz nieodżałowany „drugi” Bolek. Musiał zrezygnować i zaczęliśmy poszukiwania jego następcy. Szczerze mówiąc to miałem idealną kandydatkę na to miejsce, czyli sami wiecie kogo.

Niestety albo na szczęscie na skutek nieprzewidzianych wypadków losowych i „paru innych rzeczy”, nic z tego nie wyszło, ku szczerej rozpaczy, wszystkich zainteresowanych (czyt. Głównie mojej). Na szcześćie strona nadal działała i zbiera „rzesze” chętnych do plywania z nami. Jedną z takich osób była Magda z Warszawy. Która w końcu jako ostatnia dołączyła do naszego Team’u.

O gromadzeniu informacji, locji, przewodników,  planowaniu trasy, długich „kapitańskich” rozmowach przy piwie nie będę wspominał, bo zanudziłbym nawet najbardziej wytrwałych czytelników (jeśli ktoś w ogóle to czyta).


Tyle tytułem wstępu, czas przejść do konkretów.

 

14.08 wieczorem – dzień (-2 )

Wyruszyliśmy w składzie Aman (kierowca), Arab (bosman) i Ja (kapitan) do Szczecina by miło spędzić czas i psychicznie przygotować się do rejsu (ja i arab). Tam też 16.08 w Marinie Gocław w Szczecinie mięliśmy przejąć jachty s/y Skaut i s/y Sudety i rozpocząć naszą wyprawę. Niestety jak się okazało 15 w południe. Sztormowa pogoda, zatrzymała s/y Skaut na Bornholmie, a s/y Sudety wraz z s/y Vendaval w Darłowie.

Po otrzymaniu tej smutnej wiadomości od armatora nadszedł czas by podjąć decyzję.

Czy czekamy na s/y Skaut i zaczynamy rejs z rożnych miejsc: Ja ze Świnoujścia, a Michał z Darłowa, czy też zgodnie z propozycją armatora, udajemy się do Darłowa, by rozpocząć wspólne pływanie na s/y Vendaval i s/y Sudety.

To co działo się później, warte jest osobnej opowieści. Warto tylko nadmienić, że chyba jaszcze nigdy w życiu nie wykonałem tylu telefonów jednego dnia, nie wysłałem tylu SMSów i nie podjąłem tylu decyzji jednego dnia. Koniec końców 15.08 późnym wieczorem wszystkie decyzje warte podjęcia zostały podjęte.

Plan działania zakładał: rejs zaczynamy w Darłowie, jedziemy tam naszą trojką.

Po drodze zabierając Maćka z Dworca Szczecin Dąbie i Kasię z Buszu. Dzięki pomocy Amana i wytrawnym planowaniu jako kierowcy już o godzinie 1100 byliśmy w Darłówku by odebrać jachty. Na miejscu spotkaliśmy Michała, który dotarł tam pociągiem. No i zaczęło się :-) ...

 

16.08.2004 – dzień 0

Szybko i sprawnie dokonaliśmy odbioru jachtów, wysłaliśmy umyślnych na zakupy (w naszym przypadku Amana i Araba), zjedliśmy pizze, (niekoniecznie w tej kolejności) i zaczęliśmy się okrętować.

Kapitanowie wybrali swoje koje, sprawdzili, mapy, locje i mnóstwo innych rzeczy które muszą sprawdzać kapitanowie.

Załoga została podzielona, a koje rozdzielone wg. kolejności „dziobania”. :-)

Kapitan w kapitańskiej na mapach i akumulatorach „trumnie”, pierwszy z bosmanem w mesie, a dziewczynom przypadła betoniarka na dziobie.

Zresztą jak się później okazało (a wcześniej było do przewidzenia) ww. porządek panował tylko w portach. Na wodzie... na wodzie działo się … :)

 

Ształowanie, załoga mówiąca „to się nigdy nie zmieści na tym jachcie”, kapitan pewny swego – „oczywiście że się zmieści”, nerwy, ształowanie, opieprzanie, ształowanie, resztę pominę bo każdy kto pływał na jachcie morskim wie co to znaczy.

W końcu późnym wieczorem byliśmy zmęczeni i gotowi.

Krótka wyprawa na piwo i do bosmanatu, ostatni rzut oka na rozkołysane sztormowe morze, odsłuchanie niemieckiej prognozy pogody, drobna impreza i strata „toastu dla Neptuna” wykonana przez Araba w niewyjaśnionych po dziś dzień okolicznościach.

 

17.08.2004 – dzień 1

            0600 – Pobudka, odsłuchanie prognozy – na szczęście już pozytywnej, pobudka dla s/y Sudety, które odpoczywały po ciężkim wieczorze zapoznawczym, śniadanie, dokończenie zakupów i czas na krótkie szkolenie czyli jachtowy standard.

Program standardowy, procedury bezpieczeństwa, manewry, praca na cumach, refowanie, rozrefowyanie, obsługa kabestanów, kingstona, kuchenki i mnóstwo innych drobiazgów.

Kapitańskie próby manewrów dojście do nabrzeża, odejście, zacieśniona cyrkulacja. Konkluzja s/y Vendaval obraca się praktycznie w miejscu a 20 Konny nowiutki silnik Volvo sprawuje się świetnie.

            1055 niemal z pełną mocą silników ruszamy w kierunku mostu zwodzonego by zdążyć na otwarcie to zresztą czynimy :-).

Morze wita nas słoneczną pogodą sporym rozkołysem po 2 dniowym sztormie i wiatrem w okolicach 4 B. Część załogi nabiera charakterystycznych zielonych kolorów, ale trzyma się dzielenie. Około godziny 14 wiatr powoli słabnie i obserwujemy  pierwszego nisko przelatującego pawia, za nim wkrótce pojawia się cały klucz, mimo, że na obiad serwowany jest przepyszny kurczak w sosie słodko kwaśnym.

Niestety wraz z czasem wiatr nieubłagalnie siada, by w końcu osiągnąć magiczną granicę miedzy 0 a „nic”, odpalamy katarynę co parę godzin sprawdzając czy nie pojawiły się jakieś podmuchy.

18.08.2004 – dzień 2

Około 0000 zaczynamy robić całe 2 węzły na żaglach i tym sposobem turlamy się już do Kołobrzegu. Odnalezienie pławy podejściowej nie stanowiło najmniejszego problemu, wchodzimy wyznaczam na mapie kurs między główki portu i zaczynamy wypatrywanie nabieżnika którym miał być pomnik zaślubin z morzem i lewa główka portu. Niestety mimo naszych najlepszych starań, widoczność nieoświetlonego (jak się później okazało) pomnika jest zerowa. Tym bardziej, że ostatnia moja wizyta w Kołobrzegu była ponad 10 lat wcześniej. Ponieważ warunki panują dobre, decyduję „wchodzimy” na podstawie obserwacji główek i przyrządów i mapy. Sudety idą za nami niemal jak po sznurku, co oczywiście niezmiernie mnie wkurza :-), bo ja się tutaj stresuje… a oni jadą jak na autostradzie.

Lekki stres przy wejściu, chwila wątpliwości i o 4 z minutami obkładamy cumy w marinie Kołobrzeg, gdzie powoli wita nas już świt i brygada lądowa w postaci Amana i jego Renówki.

 

            Gdy wstaliśmy około 1000 Kołobrzeg przywitał nas pochmurną pogodą, nie zniechęceni tym dokańczamy zakupy, pijemy piwo (od tej pory stały element naszych eskapad lądowych), kupujemy brakującą szwedzką banderkę.

Kuk zgodnie z genialnym jadłospisem opracowanym przeze mnie dzisiaj serwuje łazanki na które zapraszamy także Michała P. z Kubą ponieważ chwilowo jego załoga odmawia współpracy w dziedzinie gotowania.

Wyjście planujemy na 1800 by następnego dnia wieczorem osiągnąć Sassnitz, jeszcze nie wiemy, że czeka nas najdłuższy etap tego rejsu :-).

Wychodzimy na noc, odprawa zgłoszenie wyjścia przez UKF’kę i w droge. Mimo sprzyjających warunków i pogody około 22 łapie nas burza. Maciek wyrywa mnie z koji widząc pierwsze pioruny szybko zarządzam 2 ref na grocie i sam w błyskawicznym tempie zmieniam foka na sztormowego :-) bardziej na pobudkę niż z realnej potrzeby wykonania tej pracy samemu. W pasach i ubrany na sztormowo siadam za sterem, pierwsze udeżenie wiatru… i widać że na samym grocie idziemy całkiem rześko do wiatru wiec pozostajemy na 2 refie trzymając foka sztormowego w pogotowiu. Chwilę później przychodzi ulewa i widoczność nagle spada do kilku metrów, tracimy z oczu Sudety które było 20 metrów za rufą oraz kilka kutrów przed nami, mierząc w lukę miedzy nimi płyniemy na przyrządy.

Atmosferę rozładowuje Kazia nieświadoma sytuacji komentuje „hi hi, ale fajnie, zupełnie jak w Truman Show”. Na nasze szczęscie burza nie trwa długo i po 30 minutach tuż obok nas ze strug deszczu wyłaniają się Sudety idące na samym foku, co jest o tyle zabawne, że w miedzy czasie wykonaliśmy 2 zwroty i jak widać oni również.

            Kolejne godziny przyniosły tylko osłabienie wiatru, moje niewyspanie „czułym snem” kapitańskim, przerywanym wywołaniami na pokład na zmianę moimi wachtami.

 

19.08.2004 – dzień 3

Upłynął nam na przystosowaniu się do warunków jachtowych, systemu wacht, mielonki z biedronki (do której nigdy się nie przyzwyczailiśmy) i zmiennych w granicach 0-1 warunków jachtowych. Smętny czas bujania się w kierunku niemieckich wód terytorialnych wykorzystałem na dodatkowe przeszkolenie załogi w zakresie pracy na mapie i wypełniania dziennika jachtowego. W końcu około 16 wpłynęliśmy na niemieckie wody co zostało powitane przez całą załogę z niekłamanym entuzjazmem.

 

 

20.08.2004 – dzień 4

Chyba jedyny raz w tym rejsie prognoza nas zawiodła bo aż do 1 w nocy wiatr kusił nas tylko drobnymi powiewami, by nagle około 2 szybko stężeć do równej 6. Jednak dzięki temu po zarefowaniu żagli dąłem odetchnąć załodze i wspólnie z Maćkiem przystąpiliśmy do przecięcia toru statków. Procedura ta zajęła nam dobre 3 h i niezliczoną już chyba dzisiaj liczbę halsów którymi lawirowaliśmy miedzy płynącymi statkami. Około 4 na wejściu do Sassnitz, zobaczyłem jakiś jacht który zresztą bezbłędnie rozpoznałem jako Sudety. Padła decyzja „palimy katarynę” i na decyzji się skończyło, bo silnik po raz pierwszy i jak się okazało nie ostatni odmówił nam posłuszeństwa. Kilkanaście prób odpalenia spełzło na niczym, a telefon do armatora przyniósł tylko jedną radę „próbować”. Także próbowaliśmy jeszcze przez dobrą godzinę, aż w końcu z ku naszej niekłamanej radości Volvo odpaliło i obraliśmy kurs na główki portu.

Dzisiaj już wiem, że najprawdopodobniej przyczyną wszystkich problemów z silnikiem było zapowietrzenie przewodów doprowadzających paliwo jeśli stan morza przekraczał 2-3. Około 5 rano wraz ze świtem zacumowaliśmy longside w Sassnitz, wypijając symboliczne piwo z Michałem P. i wkrótce potem kładąc się na zasłużony odpoczynek.

Pobudkę zafundowała mi niemiecka służba graniczna która o 13 rano, przyjechała obejrzeć nasze paszporty, nie mając sumienia budzić „Pierwszego” (bo i tak obudzili mnie pukaniem w dach „kapitańskiej”) podałem paszporty, cel podróży, wymieniłem kilka kurtuazyjnych zdań po angielsku i w odpowiedzi usłyszałem życzenia szczęśliwej drogi po polsku.  Powracając jeszcze na godzinę do koi by łagodnie dokończyć proces przebudzenia.

Gdy wyrwałem się z objęć morfeusza, po lekkim śniadaniu i skorzystaniu z pryszniców wyruszyliśmy z Arabem na tradycyjnego waissbeer’a i podbój Sassnitz, które za czasów NRD było niemal tym czym dla nas Międzyzdroje, a dziś po latach zaniedbań, powoli znów wraca do świetności, choć każdy kto był tam choć raz przyzna ze prócz klifów, które jak żadne inne jedzą z ręki, nie ma tam nic do oglądania.

Gdy już uzupełniliśmy niezbędne zapasy trunków w pobliskim supermarkecie, spotkała nas miła niespodzianka bo przy kejach stały już 3 polskie jachty. W tym s/y Jurand z liczną załogą oraz s/y Nereus z „mojego” Jacht Klubu AZS Wrocław, który wracał już do Świnoujścia pod wodzą Tomka znanego mi ze wspólnego kursu na sternika jachtowego. Tak wyjątkową okazję wykorzystaliśmy do integracji załóg przy dźwiękach szant, piwie i zagryzanej kokosem który jakimś cudem znalazł się na Jurandzie.  Integracja pod niemieckim niebem trwała do późnej nocy, wraz z większością załogi położyłem się spać zaraz po 1 w nocy, odsłuchawszy niemiecką prognozę.

 

21.08.2004 – dzień 5

            Ponieważ prognoza była bardzo sprzyjająca, korzystając z regatowych doświadczeń pierwszego oficera i moich wrodzonych zdolności taktycznych zaplanowaliśmy wyjście na 1100 by o 0600 być w Falsterbo dokładnie na pierwsze otwarcie mostu. Nocną ciszę zmąciła tylko jeszcze Kazia wracając nad ranem w stanie lekkiego zanietrzeźwienia i próbując pozbyć się Kapitana za pomocą dużej ilości sznurka.

            Rano czyli o 1100 po drobnych problemach w załodze Sudetów (związanych jak mniemam z dostępem do kapitańskiej koi), wypłynęliśmy w kierunku na Kanał Falsterboo.

Był to chyba jeden z najlepszych odcinków naszej żeglugi w równym półwietrze 4-5 robiliśmy pełne 4-6 węzłów tylko od czasu do czasu dla testu odpalając silnik (który oczywiście akurat wtedy zwykle sprawował się bez zarzutu).

 

22.08.2004 – dzień 6

            Szczęśliwie tej nocy statki dały mi się wyspać, a wiatr zaczął delikatnie tężeć dopiero nad ranem, szybkie założenie 1 refu na grocie, rozwiązało sytuację i z wręcz ze szwajcarską dokładnością o godzinie 0550 wpłynęliśmy w do kanału Falsterbo.

            W tym miejscu nie sposób nie wspomnieć o kowbojskich umiejętnościach Kazi, która skasowała wszystkich (po wielu próbach), jednym skutecznym rzutem pętli na dalbę, trafiając liną idealnie na hak. Co by nie było nie domówień w próbach (Jako skipper za sterem) udziału nie brałem i brać nie mogłem :-) . Koniec końców zacumowaliśmy do dalby, a do naszej burty Sudety,  z sielanki o 0610 wyrwał nas głoś „Mostowego” wzywający do ruszenia w strone mostu, którego otwarcie nastąpi dopiero jak będziemy w ruchu, ot szwedzkie zwyczaje. Świeżo odebrana prognoza zapowiadała w ciągu 24 h, sztorm o sile 9 B więc czym prędzej udaliśmy się na tor podejściowy do Kopenhagi. W międzyczasie zaczęło kropić, pojawiała się lekka mgła a wiatr przybrał na sile. Robiąc pełne 5 kn na 2 refie grota i foku, mijaliśmy kolejne statki, wiatraki i odrzutowce. Dzięki mojej wspaniałej i niezawodnej nawigacji, w połączeniu z idealnym prowadzeniem steru przez araba i obserwacji czynionej przez pierwszego, jak po sznurku zmierzaliśmy do stolicy Danii, a tuż z nami Sudety. Sielankowy obraz podejścia zepsuły nam tylko rybackie sieci, zanurzone tuż na skraju toru, które w ostatniej chwili mieniliśmy dzięki jak zwykle niezawodnej reakcji Kapitana, czyli mojej.

            Jako miejsce postoju, z lenistwa i wspomnień wybrałem Christianshavn kanal, bo blisko do centrum i topografia znana. Wkrótce po wejściu w główki (wejściem południowo-wschodnim), zacumowaliśmy Longside do nabrzeża mariny VIP w miejscu w którym nie dalej jak miesiąc wcześniej stałem z Darem Natury.

            Błyskawicznie też przystąpiliśmy do konsumpcji polskich i niemieckich wyrobów browarniczych oraz win reńskich, połączonych z wieczorną integracją z załogą Sudetów, które już tradycyjnie zacumowały przy naszej burcie.

            Odpowiednio przygotowani do wyprawy około godziny 2100 ruszyliśmy przywitać się z syrenką, do której oczywiście szybko trafiliśmy dzięki mojej znajomości Kopenhagi. Wypiwszy u jej stóp, bardzo dobre wino „Pierwszego” powłóczyliśmy się jeszcze trochę nocnej stolicy by bez większych kłopotów wrócić na jacht.

 

 

23.08.2004 – dzień 7

Jeszcze dnia poprzedniego po odsłuchaniu niekorzystnej (9B) prognozy postanowiliśmy dzisiejszy dzień przeznaczyć na zwiedzanie Kopenhagi, standardowa procedura objęła Centrum, Muzeum Erotyki, irish pub, Nyhavn, Scotish pub i kilka przydrożnych sklepów. Zwiedzanie zakończyliśmy późnym popołudniem zdobyciem 2 rowerów na monety i wysyłając desant kuków na jacht celem przygotowania kolacji, która jak zwykle okazała się wyśmienita i warta talentu kucharzy.

Wkrótce po pożywnej i bogatej w remoladę (od tej chwili stały element wszystkich posiłków)  władza czyli ja z Maćkiem zostaliśmy na jachcie. Wkrótce dołączyła do nas Dorota. Natomiast Arab, Kazia i Magda wraz ze znajomym Duńczykiem Kazi podbijali skandynawskie knajpy… by w końcu o nie znanym bliżej czasie wrócić rowerami na jacht.

 

 

24.08.2004 – dzień 8

            Ponieważ plan nadrobienia braków w śnie udało mi się zrealizować niemal bezbłędnie skoroświt czyli gdzieś tak przed południem, zarządziłem pobudkę i wyruszyliśmy w drogę powrotną. Sztorm już się wydmuchał, ale dalej mieliśmy całkiem sympatyczny wiatr, co w połączeniu z moim geniuszem i zdolnościami „pierwszego” zaowocowało pobiciem rekordu prędkości 6.5 knota na GPS.  Późnym popołudniem zacumowaliśmy w Falsterbo, by wpisać kolejny port do dziennika i przy okazji uzupełnić zapasy wody. Nie obyło się przy okazji bez drobnej reprymendy z mojej strony gdyż niektóre osoby z załogi odrobione spóźniły się z pracą na cumach.

            Mijając most zwodzony podjęliśmy decyzję  (tzn. ja podjąłem), ze jeszcze należy nam się nocleg na cumach, przed skokiem na Bornholm, decyzje znakomicie ułatwiał nam wiatr, który wyraźnie zmęczył się przez ostatnie 2 dni i wyraźnie osłabł. Nasz nocleg wypadł w Trelleborgu. I co by nie mówić o tym mieście, podtrzymuję moje zdanie wypowiedziane tego dnia: Jakbyście kiedyś mieli okazję odwiedzić Trelleborg, to nie wykorzystujcie jej. W ww. miasteczku nie było nic godnego uwagi prócz kilku ogromnych promów, pająka na ścianie baraku oraz jednej stacji benzynowej w bliżej nie określonej odległości. No ale może nie wykazaliśmy wystarczającego zdeterminowania w poszukiwaniu innych atrakcji.

            Dodatkowym niemiłym akcentem tego dnia była odnalezienie życia w naszych zapasach pieczywa, druga oczywiście zebrała za to opiernicz, ale na kolację była tylko sałatka (z remoladą oczywiście). Po której grzecznie poszliśmy spać.

 

 

25.08.2004 – dzień 9

            Dzień rozpoczął się nam już o 6 gdy po odsłuchaniu prognozy podjąłem decyzję „wychodzimy”. Ponieważ miejsca było sporo, a staliśmy longside miedzy kutrami rybackimi, zrobiłem załodze dzień dziecka i nie budząc nikogo sam dziełem cumy i niekłamaną radością sam na pokładzie opuściłem Trelleborg. Sunąc tuż za Sudetami. Po jakimś czasie, bardziej dla testu niż z realnej potrzeby obudziłem Jeszcze Araba do pastwienia żagli. Niestety wiatr nadal jak na złość nie chciał nas oderwać od niegościnnego Szwedzkiego brzegu. Reszta załogi ku swojemu szczeremu zaskoczeniu obudziła się dopiero po 2 h, już na pełnym morzu. Czego niestety nie można powiedzieć o naszych żaglach które pełne bynajmniej nie były i zwisały w artystycznym bezwładzie. Jak to w sytuacjach ciszy wspomagaliśmy się trochę silnikiem na zmianę z przekleństwami co bardziej niecierpliwych członków załogi.

Z odrętwienia wyrwała nas tylko jak zwykle niezawodna Kazia która w czasie obiadu, dopiero w ostatniej chwili powiadomiła nas o statku który jest już w sumie blisko, ale chyba daleko. Gdy wyskoczyłem na pokład okazało się, że kursem kolizyjnym płynie wyładowany po brzegi, ruski statek o dzwięcznej nazwie Wolgobałt IV i pewnie nie było by w tym nic szczególnego gdyby nie stale zmniejszająca się odległość 3 kabli od ww.. By nie kusić losu i rosyjskich autopilotów, wykonaliśmy zwrot, a lekkomyślna sterniczka odebrała reprymendę. Której to efektem zaczęły mi się  trafiać herbaty z 2 łyżkami soli lub pieprzu.
            Noc zastała nas na Bornholsgatt’cie będącym małą autostradą dla statków, szczęśliwie wiatr zaczął się już budzić i żegluga znów nabrała barw. Zwłaszcza barwy zielonej i czerwonej i białej, których to kombinacje co jakiś czas budziły mnie za pośrednictwem Maćka z lekkiego snu lub towarzyszyły wachcie.

 

 

26.08.2004 – dzień 10

            Około godziny 2 zobaczyliśmy wreszcie światła Bornholmu i charakterystyczne błyski latarni Hammerode, wkrótce potem pojawiły się światła lotnicze w okolicy Rone i w takim towarzystwie okrążaliśmy Bornholm od północy, by około 5 nad ranem wejść do Allinge. Jak zwykle gdzieś w drodze zgubiliśmy Sudety, by odnaleźć je na podejściu jakieś 30 min przed nami. Ponieważ prognoza 48 h, znów zaczęła wspominać o sztormie po paru godzinach snu i krótkiej wycieczce po Allinge, zakończonej sesją zdjęciową i konsumpcją wyrabianych tu  cukierków udaliśmy się do Svaneke by tam zostać na dłuższy popas i ewentualnie przyjąć bazę do wypadu na Christianso. Niestety kolejne prognozy potwierdziły nasze obawy i zapowiadane 8-9 zbliżało się z prędkością tornada. Także po dłuższych poszukiwaniach miejsca na wciśnięcie się w Svaneke, wieczorem zacumowaliśmy już tradycyjnie z Sudetami przy burcie. Wstępny plan zapowiadał sztormowanie na portowo, wiec wizytom w świetnie zaopatrzonym markecie nie byłby końca gdyby nie sen i zmęczenie które wkrótce wszystkich umieściło w kojach.

 

 

27.08.2004 – dzień 11

            Ten sztormowy dzień, bo wiało jakby się ktoś powiesił, zaczął się dla mnie już o 6 rano, gdy zbudził mnie przesunięty odbijacz i tarcie burty o opony. Po dokonaniu przeglądu i poprawieniu odbijaczy spokojnie wróciłem by rozważać wyższość 3 h snu nad 1 h. Po śniadaniu, prognozie i wyjściu na główki mariny, utwierdziłem się w przekonaniu, ze Christianso trzeba będzie odwiedzić innym razem, ale w końcu chyba milo mieć powody by tu wrócić. Wszyscy jednomyślnie wybrali tego dnia aktywny wypoczynek, Sudety na swój sposób (nie pytajcie mnie jaki :-) ), Ja z Arabem w pomieszczeniach mariny z nieodłącznym Tuborgiem lun Calsbergiem, a reszta na rowerach w drodze do Nexo. Po jakimś czasie turyści (co było do przewidzenia) uznali jednak wyższość piwa i klubowych foteli nad jazdą pod wiatr 8B i przyłączyli się do nas w procesie hedonistycznej konsumpcji połączonej z wypisywaniem kartek pocztowych, czego efekty niektórzy mieli okazję czytać. Dość powiedzieć, że w portowej sali spędziliśmy niemal 12 h i miedzy innymi za to kocham Bornholm, a Svaneke najbardziej. Późnym wieczorem nastąpiła niespodziewana integracja, z załogą Rosyjsko-Holenderskiego szkunera przerobionego z kutra i pewnie gdyby nie mój (jak się okazało słuszny) silny imperatyw wyjścia rano w morze, trwałą by do białego rana, a tak po niemal siłowym ściągnięciu Magdy „drugiej” z pokładu żaglowca, wszyscy grzecznie poszliśmy spać.

 

 

28.08.2004 – dzień 12

            Z prawdziwym bólem serca (a niektórzy innych części ciała) o 1100 opuściliśmy Svaneke obierając kurs na Świnoujście, które z mgły wyłoniło się dopiero około godz. 10 dnia następnego.

 

 

29.08.2004 – dzień 13

W tzw. międzyczasie pogoda postanowiła nam przypomnieć, że już niedługo wrzesień, racząc nasz spadkiem temperatury, deszczem i wspomnianą już wcześniej mgłą, wiatr również stężał do równych 6 B. W takiej to pogodzie wchodziliśmy do Świnkowa na samym foku, razem z jachtami uciekającymi z przerwanych z powodu wiatru regat, który momentami osiągał 7B. Później dowiedzieliśmy się, że kilka z tych jachtów połamało maszty, a niecałe 2 h, później inny polski jacht miał poważne problemy z wejściem do Świnkowa.

Jeszcze tylko nerwowe przy takim rozkołysie podejście do ukochanego przez wszystkich żeglarzy GPK Świnoujście i wiedzieliśmy że jesteśmy w Polsce.

            W byłym porcie północnym spotkaliśmy s/y Skaut (inny jacht naszego armatora), z uszkodzonym silnikiem. Pewnie spotkanie upłynęłoby w bardziej pozytywnej atmosferze  gdyby nie żądanie załogi i kapitana Skauta dotyczące wzięcia ich na hol, co prawda ww. sytuacja była uzgodniona z armatorem (co potwierdził w rozmowie telefonicznej), ale moim zdaniem gdy w grę wchodzi przysługa bardziej odpowiednim tonem jest prośba lub zapytanie niż żądanie, ale może ja to jakiś dziwny jestem bo pływałem po mazurach w czasach jak jeszcze ludzie cieszyli się ze spotkania na wodzie.

            Koniec końców po wymianie kilku zdań, wzięliśmy Skauta na holl i udaliśmy się z równa prędkością 5 knotów do Szczecina.

            Jak mawia mój kolega: „plan został zrealizowany, a sukces był kompletny” gdy około godziny 23 zacumowaliśmy w marinie Gocław w Szczecinie, ostatni kawałek drogi pokonując w ciemności mgle tak gęstej, że mogła by służyć za poduszkę, co zostało skwapliwie wykorzystane przez cześć załogi ;).

By za dość uczynić tradycji zmęczeni ale szczęśliwi urządziliśmy wieczór kapitański, rozdałem opinie, a każdy mógł  powiedzieć parę ciepłych słów o naszym wspólnym pływaniu, co miedzy innymi jak łatwo przewidzieć wykorzystałem. :)

 

 

 

 

 

Rejs skończyliśmy bez poważniejszych strat w sprzęcie i jak się później okazało, niektórzy mimo wszystko wrócili, ze mną na morze.

 

Za udział wzięli:

                                   Michał (to znaczy ja) – Kapitan

                                   Maciek – I oficer

                                   Tomek vel. Arab – załoga / Bosman

                                   Magda vel. Druga – II oficer

                                   Dorota – załoga

                                   Kasia vel. Kazia – załoga buntownicza

 

Powyższa relacja jest tak bardzo subiektywna jak tylko mogłem ją uczynić, a wszystkie złośliwości, zbieżność z osobami i zdarzeniami jest zamierzona i nieprzypadkowa.